Tym razem z innej bajki.
Coś, co jest tak stare, że pamięta czasy pisania na maszynie i komputery odpalane z dyskietki, a mino tego nie dorobiło się nawet tytułu.
Gerreth Pearse z uczuciem ulgi wyciągnęła się na tapczanie. Wokół panowała błoga cisza. Widocznie dzieci sąsiadów również znużył upał, bowiem wraz ze swymi dzikimi wrzaskami przeniosły się do domu. Dziewczyna zapadła w krótki sen, z którego wyrwało ją coś …coś nieokreślonego, coś, co prześladowało ją od najwcześniejszego dzieciństwa. Do tej pory nie umiała sprecyzować, czym było owo „coś”. Było to jak gdyby uczucie niebezpieczeństwa, jak gdyby wezwanie, błaganie… Towarzyszyły temu jakieś obrazy, ale po przebudzeniu Gerreth nigdy nie mogła ich sobie przypomnieć. Teraz również natężała pamięć, lecz bezskutecznie. Zniechęcona wzruszyła ramionami i właśnie wtedy poczuła to wyraźnie.
” Gerreth!… Gerreth, pomóż mi…”
– Wielki Boże, Cathy! – krzyknęła, biegnąc do drzwi.
Cathy Fisher była jej szkolną koleżanką. Nie widziały się chyba ze trzy lata; podobno wyjechała na Wschód. Skąd Cathy tutaj?
Nie miała czasu, by się nad tym zastanawiać. W wezwaniu Cathy brzmiało ponaglenie i panika, znak, że trzeba się spieszyć. Pobiegła drogą w kierunku autostrady, dążące ku niej myśli koleżanki prowadziły ją prosto do celu. U brzegu sosnowego zagajnika zobaczyła słaniającą się postać. W mgnieniu oka była tuż przy niej.
– O, Boże – jęknęła patrząc na czerwoną plamę widniejącą powyżej prawej piersi Cathy. – Co się stało, Cath? – pytała, prowadząc koleżankę w stronę domu.
– Widziałam morderstwo… dopadli mnie… – szeptała ranna spieczonymi gorączką ustami. – Musisz mnie ukryć, donieść… – Zakaszlała, na wargach pojawiły się pęcherzyki krwi.
– Nic nie mów – ostrzegła Gerreth. – Trzeba wezwać lekarza, policję… Nie martw się, wszystko będzie dobrze – zapewniała, choć podświadomie czuła, że wcale tak nie będzie.
Cathy słabła z każdym przebytem krokiem, ostatnie metry przebyła tylko dzięki wysiłkowi Gerreth, która wwlokła na wpół przytomną koleżankę do pokoju, ułożyła w fotelu i obmyła jej twarz z kurzu i krwi.
– Daj mi pić. – Ranna wypiła duszkiem podaną jej szklanką wody i spojrzała przytomniej. – Słuchaj uważnie, Ger, oni zabili Paula…
– Cicho, nic nie mów, zadzwonię po lekarza i na policję.
– Zamknij się! – krzyknęła Cathy. – Nie dzwoń po nikogo. Lekarz mi nic nie pomoże, straciłam chyba całą krew na tej przeklętej szosie. Słuchaj mnie wreszcie. Wczoraj rano przyszło dwóch facetów. Zastrzelili Paula, mojego chłopaka. Byłam wtedy w ogrodzie, nie widzieli mnie, ale ja ich widziałam, dokładnie zapamiętałam ich twarze. Zadzwoniłam na policję i wszystko im opowiedziałam. Potem czekałam na nich. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca, myślałam, że zwariuję. Chciałam się napić, ale nie miałam nic w domu, więc poszłam do sklepu naprzeciwko. Akurat wychodziłam, gdy przyjechali – dwa auta pełne mężczyzn z karabinami maszynowymi. Strzelali tak, że chyba nic w domu nie zostało całego. Podkradłam się do samochodu i uciekłam. W nocy zatrzymałam się w jakimś motelu. Tam był telewizor, pokazywali moje zdjęcie… Jestem poszukiwana za handel narkotykami i zabójstwo Paula Wheringa. A rano w motelu była już policja. Pobiegłam do samochodu, lecz mnie trafili. Zgubiłam ich po drodze, ale brakło mi paliwa, więc szłam pieszo wzdłuż autostrady. I jeszcze jedno. Ten policjant, który do mnie strzelał przed motelem, to jeden z tych, którzy strzelali do Paula, tylko że wtedy nie miał munduru. Więc nie pieprz mi o policji, Ger!
Gerreth siedziała kompletnie oszołomiona.
– Za co policja miałaby zabijać twojego chłopaka – zapytała słabym głosem. – Był w mafii, czy co?
– Głupia jesteś! Paul był policjantem, był jednym z nich, rozumiesz? Widocznie coś odkrył, nie wiem, co… – Podniosła się nie zważając na świeżą krew wypływającą z rany. – Oni tu przyjdą, Gerry. Lepiej odejdź, bo jeszcze zrobią ci krzywdę.
– Leż i uspokój się! – Gerreth wprawnymi ruchami opatrzyła ranę koleżanki, chociaż ta dziwna, niepojęta istota mieszkająca w niej dostrzegła już znamię śmierci w twarzy Cathy.
Wywlokła z szafy ogromny plecak i zaczęła się pakować. Kiedy już upchnęła odzież i obuwie przydatne do życia w górach, tęsknie spojrzała na wiszące na wieszakach wytworne sukienki. Jedną z nich, o pięknym srebrzysto-zielonym kolorze włożyła na wierzch plecaka. Następnie dołożyła zielone szpilki. Zawiązała troczki i podeszła do komody, gdzie znajdował się istny arsenał jeszcze z czasów, gdy razem z ojcem jeździli na polowania. Wybrała dwa rewolwery, dwie paczki nabojów i poupychała to wszystko w przepastnych kieszeniach skórzanej kurtki, którą narzuciła na bawełnianą bluzę. Zrzuciła szorty i wciągnęła skórzane spodnie. Potem ubrała długie buty, których kiedyś używała do jazdy na motorze. Zarzuciła plecak na ramiona. Była gotowa.
– Chodź, Cathy – powiedziała, dotykając łagodnie ramienia koleżanki.
Ta podniosła się z jękiem i pierwsza podeszła do wejściowych drzwi. Otwarła je… Płynąca z zewnątrz fala nienawiści nieomalże odrzuciła Gerreth w tył. Nagły ból głowy sprawił, że cofnęła się parę kroków. Kule dosięgły Cathy, gdy próbowała zatrzasnąć drzwi. Uderzały raz po raz, miotając szczupłym ciałem dziewczyny, aż wreszcie rzuciły nim o ziemię jak szmacianą lalką.
Gerreth zdławiła krzyk w gardle i pobiegła do tylnych drzwi, wyjrzała ostrożnie, a nie dostrzegłszy nikogo, przemknęła się w stronę terenowego samochodu z opuszczanym dachem.Wrzuciła doń plecak i uniosła nogę, chcąc wskoczyć do środka, gdy usłyszała za sobą jakiś szmer.
– Dokąd się wybierasz, dziwko?
Drgnęła, odwróciła głowę. Mężczyzna w mundurze policjanta trzymał automat opuszczony niedbale lufą w dół i z drwiącym uśmiechem spoglądał na zaskoczoną dziewczynę. Opuściła nogę i rzuciła wzrokiem dookoła, prężąc się jednocześnie do skoku.
– Nawet nie próbuj – warknął unosząc automat.
Wzruszyła ramionami i przywołała na twarz przymilny uśmiech.
– Ja chciałam tylko… Masz taki duży automat… Mogę go dotknąć?
– Masz rację, mój automat jest bardzo duży. – Mężczyzna zaśmiał się chrapliwie. – Jeżeli będziesz grzeczna, dam ci się nim pobawić! – Poruszył biodrami, oblizując wargi.
Uwodzicielskim ruchem potrząsnęła grzywą czarnych włosów, podeszła do policjanta i zajrzała mu prosto w oczy.
– Oddaj mi broń i odejdź – powiedziała cichym, śpiewnym głosem, nie odrywając od niego wzroku, a jemu zdawało się, że tonie w jej połyskujących srebrzyście zielonych oczach. Wolno wyciągnął rękę, podał dziewczynie broń i zaczął się cofać w stronę budynku. Gerreth, ciągle na niego patrząc, wsiadła do samochodu i łamiąc drewniane ogrodzenie odjechała przez pole, zostawiając przed domem zaskoczonych policjantów.
Gordon Pearse patrzył na córkę, a poprzez otchłań szaleństwa od dawna w nim mieszkającego, w jego spojrzeniu przebłyskiwały iskry niepokoju.
– Shiell… Nie, ty nie jesteś Shiell, ty jesteś Gerreth… Mała Gerreth potrzebuje pomocy, widzę to po tobie.
– Jak żyjesz, tatusiu? – spytała, patrząc z lękiem na jego wymizerowaną twarz. Bardzo się postarzał od chwili, gdy widzieli się ostatni raz. – To już trzy lata, odkąd tu mieszkasz, prawda? Nie przeszkadza ci samotność?
– Co mnie obchodzą obcy ludzie, kiedy nie ma Shiell! – wybuchnął wściekle. – Twoja matka była dla mnie wszystkim…
– Tato, jak mama umarła?
Pearse szarpnął się w tył, jak gdyby pragnąc odejść, lecz córka przytrzymała go za ramię.
– Dość tego, ojcze! – powiedziała twardo. – Mam prawo wiedzieć. Pamiętam te plotki krążące o mamie, gdy jeszcze żyła, pamiętam śmierć moich braci… Do dziś nic z tego nie rozumiem. Gdy mama zmarła, byłam w Chicago. Wróciłam natychmiast… i nie dowiedziałam się nic prócz tego, że ona nie żyje, a ty jesteś w zakładzie dla nerwowo chorych. Byłeś tam dwa lata, tato! A kiedy wreszcie cię wypuścili, nie raczyłeś nawet jednym słowem wyjaśnić mi, co się stało, od razu zaszyłeś się tu, w górach. Więc powiedz mi, do cholery, o co chodzi! Niech dowiem się wszystkiego, zanim mnie zastrzelą!
– Kto, do diabła, chce zabić moją córkę?!
– Policja. – Gerreth w krótkich słowach opowiedziała mu o sprawie Cathy. – Oni jechali za mną, znajdą mnie prędzej czy później. Jak mam się obronić, skoro nie wiem nawet, co za moc mną włada? Powiesz mi wszystko i to zaraz, bo inaczej wyjdę im naprzeciw.
– Shiell była obca – powiedział Pearse i po raz pierwszy tego wieczoru jego oczy spojrzały przytomnie. – Znalazłem ją tutaj, w górach, głodną, obdartą i półprzytomną z gorączki, a wokół niej była spalona ziemia. Mówiła nieznanym językiem, a strzępy jej odzienia wskazywały na zupełnie obcą modę. Miałem tu szałas, więc przyniosłem ją i doglądałem. Bała się mnie i otaczających ją sprzętów, pamiętam, jak bardzo się wystraszyła, kiedy włączyłem telewizor… Po pewnym czasie zaufała mi, próbowała rozmowy. Zabrałem ją do miasta. Policja na próżno szukała śladów jej obecności w całym kraju… Nic… Jakby spłynęła z nieba. Niczego z przeszłości nie pamiętała, prócz swego imienia i kilku drobnych szczegółów…
– Jakich? – wyszeptała Gerreth bez tchu.
– Że trzeba rodzić synów, bo mężczyźni są władcami mocy. Że matka pierwszego władcy mocy miała na imię Gerreth.
– Jak ja?
– Jak ty. Dlatego tak ciebie nazwała. Nie sprzeciwiałem się. Rok wcześniej zmarło zaraz po urodzeniu nasze pierwsze dziecko. Syn. Shiell cały czas bała się nawet myśleć o tym, jakie będzie następne. Ja także się bałem. On nie urodził się normalny, nie miał rąk ani nóg… ani uszu, oczy, nosa. – Pearse załkał cicho przyciskając ręce do twarzy. – Nic, tylko tułów i głowa z dziurą zamiast ust. Lekarze mówili, że spowodował to pewnie jakiś antybiotyk. Wierzyliśmy im… przecież nawet Shiell nie wiedziała, co się z nią działo, zanim ją znalazłem.
– Kiedy się z nią ożeniłeś? – spytała córka chcąc oderwać ojca od rozpamiętywania tragicznych chwil.
– Od razu – odparł po chwili. – Gdy tylko wielcy tego kraju uwierzyli, że nie jest żadnym szpiegiem ani terrorystką i że nie jest obłąkana.
– Straciłeś przez to pracę…
– Skąd wiesz?
– Słyszałam o tym, gdy byłam jeszcze mała. Gdy zmarł mój drugi brat… – dodała z wahaniem. – Mama płakała, mówiła, że przyniosła ci pecha, że przez nią straciłeś pracę, a ona nie może nawet dać ci syna.
– Tak… byłem w zarządzie firmy. Rada nadzorcza uznała, że Shiell mnie kompromituje. Głupcy! Żyłem tu potem z wami tak dobrze, jak nigdy przedtem, cicho i spokojnie przez dwadzieścia lat.
– Dlaczego zmarł wasz drugi syn, tato? Wiem, że nie chcesz o tym mówić, ale to przecież był mój brat!
– Miał cztery serca, a żadne nie było dość silne, by utrzymać go przy życiu. Zmarł w dwie godziny po przyjściu na świat. – Pearse nie krył już łez przed córką, płynęły po jego twarzy, a on nie nawet nie starał się ich obetrzeć. – Tym razem lekarze mówili o promieniowaniu… Bzdury! Shiell po twoich narodzinach długo nie zachodziła w ciążę i leczyła się u jakiegoś znachora, który potem gdzieś zniknął. Ale nie wierzę w żadne promieniowanie!.. Kiedy byłaś w Chicago, Shiell znowu poczęła. Błagałem ją, by usunęła płód, bałem się kolejnego rozczarowania, ale się uparła. Piła jakieś napary z ziół, chodziła do różnych szamanów i cudotwórców. Nie chciała mnie słuchać, gdy mówiłem, że widocznie nasze rasy zbyt różnią się między sobą, byśmy mogli mieć zdrowe potomstwo. Wyśmiała mnie, a ty miałaś być żywym dowodem mej omylności. Tylko że ty… ty również nie jesteś taka, jak wszyscy. Wydała na świat potwora. Rozerwał ją niemal na pół, wydostając się z jej łona, taki był duży. Kiedy powiedzieli mi, że Shiell nie żyje i pokazali mi ciało tego czegoś, straciłem rozum. Dopiero po pewnym czasie mogłem myśleć o tym spokojnie. To było płci męskiej, ale niewiele miało wspólnego z człowiekiem. Głowa przypominała bezwłosy łeb jakiegoś zwierzęcia, a z monstrualnie wielkiego tułowia wyrastała niezliczona ilość odnóży i wypustek. Nie ochrzcili go po śmierci, nie został pochowany… On po prostu nie był człowiekiem!
– Biedny ojcze – szepnęła Gerreth potrząsając głową. Żałowała teraz, że zmusiła go do tych zwierzeń. Chciała wstać, ale ojciec przytrzymał ją za ramię.
– Poczekaj, muszę ci jeszcze coś powiedzieć, to ważne! Twoja matka… – urwał, patrząc z lękiem na córkę.
Gerreth stała z pobladłą twarzą przyciskając ręce do skroni. Ból głowy, potworny i obezwładniający, a przy tym dobrze znany, usiłował rozsadzić jej czaszkę. Fala wrogości, która go wywołała, napływała gdzieś z tyłu domu.
– Oni tu już są – szepnęła. – Muszę uciekać.
Nałożyła plecak, złapała automat odebrany policjantowi i w tym momencie grad kul uderzył o drewniane ściany domu. Za sobą usłyszała okrzyk bólu. Gordon Pearse padał powoli, a na jego piersi wykwitła szkarłatna plama.
– Tato! – W jednej chwili była przy nim, szarpała koszulę usiłując zatamować krwawienie.
– Zostaw – szepnął ranny. – Już za późno, zresztą tak jest lepiej, nareszcie będę z Shiell… Zanim umarła, powiedziała coś… Lekarz mi przekazał. Ona krzyczała: „Powiedzcie mojej córce, bo to ważne. Mężczyźni są władcami mocy, a kobiety ją przenoszą. Tylko ona jest inna. Moja córka włada mocą, jest przyszłością Vaarlandu!” A potem już tylko coś szeptała w swoim języku…
– Co oznaczało to, co powiedziała? – spytała Gerreth z lękiem.
– Ty sama wiesz…- wyszeptał Pearse. Jego usta poruszały się z trudem, oddychał szybko i chrypliwie. – Dasz sobie radę, dziecko. Ty naprawdę masz moc, zawsze miałaś… pamiętasz?
– Pamiętam. Zawsze byłam inna. Dzieci śmiały się ze mnie… Co to za siła, tatusiu, powiedz mi! – Gerreth szarpała ojca, nie chcąc uwierzyć, że już go nie ma, że już umarł.
Wreszcie rozpłakała się, zaniosła rozpaczliwym łkaniem, nie bardzo wiedząc, czy płacze nad nim, czy nad sobą. Potem otarła oczy niecierpliwym gestem i wzięła w dłonie porzucony automat. Kopnięciem otwarła drzwi i wybiegła na zewnątrz. Czuła się silna, tak silna, że mogłaby stanąć przeciwko całemu światu.
– Chodźcie tu, dupki – krzyknęła, a jej zielone oczy rozżarzyły się srebrnym blaskiem. – No, ruszcie się, tchórze!
– Rzuć broń! – krzyknął ktoś od strony lasu. – Poddaj się, a nic ci nie zrobimy.
– Gówno! – wrzasnęła wściekle.
Kule zagwizdały, lecz ona, zamiast uciekać, odwróciła się i oddała kilka strzałów w stronę lasu.
Odpowiedziały jej okrzyki wściekłości i bólu, a potem nowy grad pocisków pofrunął w jej stronę. Coś uderzyło ją w udo. Kiedy ujrzała krew, poczuła taki gniew, że aż zabrakło jej tchu.
– To ja mam moc! – krzyknęła. – Odejdźcie stąd!- dodała widząc postaci wyłaniające się zza drzew.
Ci z przodu zawahali się, przystanęli, lecz ci, którzy zostali z tyłu, nie dali się uwieść jej głosowi i szli dalej.
– Chcę ją żywą! – znowu krzyknął ktoś w lesie, a dziewczyna roześmiała się w głos.
– Zatrzymajcie się – śpiewała te słowa w obcym języku, sama nie wiedząc, dlaczego tak czyni.
Nagle wokół niej zapaliła się ziemia. Wrogowie cofnęli się w popłochu, widząc rozżarzony krąg wokół tej, którą kazano im pojmać. Ujrzawszy to, dowódca wyszedł z lasu i wymierzył broń w ledwie widoczną zza płomieni postać.
– Zabić ją!
Strzelali raz po raz, a ona śpiewała dziwne, nieznane słowa i otaczający ją ogień coraz bardziej
jaśniał, aż przybrał olśniewająco srebrną barwę. Potem zniknął…
Mężczyźni odjęli dłonie od oczu i z osłupieniem wpatrywali się w wielki krąg spalonej ziemi.
Po dziewczynie nie został najmniejszy nawet ślad.
– O w mordę – powiedział dowódca. – Co to, kurwa. było?
Ojojoj… No, zacznę od tego, że możesz być z siebie dumna! To opowiadanie jest dobre, ale jak na dłoni widać, ile pracy włożyłaś w rozwijanie swojego warsztatu. Nieważne, ile Ci to zajęło – efekty są, może nie piorunujące (bo nie było znowu aż tak dużo do ulepszania ^^), ale bardzo widocznie. Chciałabym kiedyś móc powiedzieć tak o samej sobie.
O samym opowiadaniu: niektórych rzeczy nie ma po co Ci wytykać, bo znakomitą większość tego już ze swojej twórczości wyeliminowałaś. Mogłabym temu tekstowi zarzucić za duże skoki w szybkości akcji, ale obecnie nad fabułą panujesz tak perfekcyjnie, że nic tylko usiąść i płakać z zazdrości. Mogłabym wytknąć słabo zarysowaną postać Cathy, ale obecnie każdy z Twoich bohaterów ma w sobie taką głębię, że powala Czytelnika na kolana naturalnością. Tak w zasadzie to nie znalazłam ani jednej usterki, którą mogłabyś na dzień dzisiejszy próbować wyeliminować… No single one, że tak zarzucę z angielska.
No i weź tu człowieku bądź mądry i coś poradź…
Chociaż nie, właściwie to mam dla Ciebie radę! I moim skromnym zdaniem jest to świetna rada, którą koniecznie musisz rozważyć.
Zastanów się nad powrotem do gatunku 😉
Pozdrawiam
~ Scatty
Ojojoj! Tyle pochwał na raz może spowodować trwale zmiany w mózgu!
Ale na poważnie, też mi się wydaje, że pisarsko dojrzałam. I to jest dziwne, bo ten tekst powstał w 1988 roku, a po nim nie napisałam już ani linijki aż do września ubiegłego roku, kiedy to zaczął się rodzić Cień. Jak więc mogłam się udoskonalić? Poprzez samo czytanie, a raczej pożeranie książek?
Powrót do gatunku? Naprawdę myślisz, że to miałoby rację bytu?
Jak napisałam na SP, teraz tekst wydał mi się nawet dorzeczny, tyle że nieco surowy. Sam pomysł niegłupi, ale… Sama wiesz, jak ciężko jest ocenić własną pracę. Nie wiem, czy staje mi wyobraźni, by wykreować kompletne universum równoległego świata (bo do takiego zamierzałam wysłać Gerreth).
Zobaczymy.
Pozdrawiam
h